Truł, śmierdział, ale dawał pracę

 



Lata 70. ubiegłego wieku.
Jeden z oddziałów włókienniczych dawnego Wistomu.


Wistom! W latach prosperity zatrudniał blisko 10 tys. ludzi. W Tomaszowie słynne było wtedy powiedzenie: „w każdym domu
ktoś z Wistomu”. Wistom „żywił”, bo dawał pewne i bezpieczne zatrudnienie na lata, ale też „truł”, bo zabierał ludziom zdrowie.
Początki Wistomu sięgają 1911 r., wtedy to powstała Tomaszowska Fabryka Sztucznego Jedwabiu, która później przekształciła się w Zakłady Włókien Chemicznych „Wistom”. Największa fabryka w dziejach miasta nie doczekała setnych urodzin i przestała istnieć w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Przez blisko 90 lat swojego istnienia TFSJ (później ZWCh Wistom) była miejscem pracy kilku pokoleń tomaszowian. - Spędziłam tam całe życie zawodowe. Przede mną pracowała w Wistomie teściowa, a później również moja córka. Nie chciałam zmieniać pracy. W tym zakładzie miałam poczucie bezpieczeństwa i pewnego jutra - mówi pani Stanisława (imię zmienione).
Jednak dla wielu tomaszowian kilkadziesiąt lata spędzone w fabryce chemicznej wiązało się z utratą zdrowia. - Zarabiałem nieźle, często brałem nadgodziny i za moją pensję mogłem utrzymać czteroosobową rodzinę. Wtedy nie myślałem o zdrowiu, dzisiaj jestem na rencie zawodowej - mówi pan Ryszard (imię zmienione).
Kominy wistomowskie do dzisiaj są znakiem rozpoznawczym Tomaszowa. Widać je już w odległości kilkunastu kilometrów od miasta. - Kiedyś to było je jeszcze czuć. Smród był straszny, jakby zgniłe jajka, okna nie można było otworzyć - wspomina jeden z mieszkańców Tomaszowa. W mieście „śmierdziało” za sprawą dwusiarczku węgla, który w warunkach przemysłowych jest szczególnie niebezpieczny dla układu nerwowego. 
Wistom, podobnie jak cały przemysł lekki w naszym mieście, nie wytrzymał próby czasu. Zakład nie poradził sobie w warunkach gospodarki rynkowej. Upadek fabryki w latach dziewięćdziesiątych spowodował drastyczny wzrost bezrobocia w mieście. Wielu ludzi, którzy całe życie zawodowe spędzili w Wistomie, nie potrafiło się odnaleźć w powistomowskiej rzeczywistości. - Miałem kolegę, który załamał się po utracie pracy. Nie mógł znaleźć nowego zatrudnienia, brakowało mu na czynsz, aż w końcu odebrał sobie życie - wspomina pan Tadeusz (imię zmienione). 
Radości i dramaty, czyli proza codziennego życia. Przyjrzyjmy się byłym pracownikom Wistomu. Jak pamiętają pracę w największej fabryce w mieście i czym się zajmują dzisiaj. Nasi bohaterowie chcieli pozostać anonimowi.

Bomby i świnie w fabryce 
1 września 1939 r. Tomaszów, podobnie jak inne miasta polskie, został zbombardowany przez niemieckie samoloty. Przez kolejne dni naloty spowodowały zniszczenia domów mieszkalnych i zakładów przemysłowych, straty materialne i w ludności cywilnej. Wojna zastała w pracy ludzi zatrudnionych w Tomaszowskiej Fabryce Sztucznego Jedwabiu. - Niemieckie bomby powybijały szyby w fabryce. Moja mama wróciła do domu z powbijanymi w dłonie odłamkami szkła. Miała sporo szczęścia. Po jednej kobiecie tylko buty zostały. W czasie okupacji Niemcy wykorzystali hale zakładowe do testowania silników daimlerowskich. W mieście było słychać ryk testowanych maszyn - wspomina 82-letni pan Józef (imię zmienione). - Pamiętam strajk w zakładzie, jeszcze przed wojną. Podawaliśmy z ojcem przez ogrodzenie jedzenie dla protestującej mamy. Zarabiała wtedy 50 groszy na godzinę, a kilogram cukru kosztował ponad złotówkę. Strajk spowodował podwyższenie stawek, chyba o 30 groszy - dodaje.
Pan Józef zaczął pracę w TFSJ w 1946 r. - Przez całe życie byłem cieślą budowlanym, od 12 roku życia. W Wilanowie (w TFSJ Wistom - przyp. red.) zaczynałem przy włóknach ciętych. Kwas gryzł w oczy, ta praca mi nie odpowiadała i po kilku miesiącach odszedłem. Do fabryki wróciłem w 1954 r. już jako cieśla budowlany. Po dziesięciu latach zostałem brygadzistą, a w 1982 r. odszedłem na rentę zawodową - wyjaśnia.
Brygady budowlane pracowały na terenie fabryki, ale również poza nią, przy budowie bloków zakładowych. - Stawialiśmy rusztowania przy blokach na Mazowieckiej czy na Niebrowie. Właśnie pracę w terenie najbardziej lubiłem. Nie musiałem wtedy wąchać smrodów zakładowych - uzasadnia pan Józef. 
Na terenie Wistomu w latach sześćdziesiątych hodowano świnie, z których powstawała zupa regeneracyjna dla pracowników. - Tylko przez kilka lat, w najlepszych czasach zakładu. Świnie żywiły się resztkami, zlewkami z obiadów, ale i same służyły jako składnik zupy - śmieje się pan Józef. 

Gwóźdź zamieniał się
w szpilkę, wrony spadały
W Wistomie pracy nie brakowało, potrzebne były tylko ręce do pracy. - Przyjmowali nawet tych, którzy wyszli z więzienia. Dla każdego znalazła się robota. Jeśli wywiązywałeś się ze swoich obowiązków i nie podpadałeś, to mogłeś być spokojny i pracować przez długie lata - mówi pan Józef. - Nawet jak zwolnili, to za dwa tygodnie znowu przyjęli - dodaje pani Stanisława. 
Praca w szkodliwych warunkach powodowała, że ludzie tracili zdrowie. - Pamiętam, trafiali do zakładu ludzie ze wsi, zdrowi jak konie. Przychodzili dla zarobku, pracowali przy dwusiarczku węgla, w najcięższych warunkach. Po kilku latach to byli zupełnie inni ludzie… wychudzeni, schorowani - mówi pan Józef. - Był fundusz motywacyjny i uznaniowy. Niektóre kobiety obsługiwały jednocześnie trzy maszyny, pracowały na akord, żeby więcej zarobić. Dostawały za to premie, ale po takiej pracy były wycieńczone. To był obłęd, ponad ludzkie siły - wspomina pani Stanisława.
W zakładzie zdarzały się zatrucia i poparzenia. - Kolega pracował w laboratorium, żeby więcej zarobić poszedł na jakiś czas do siarczku. Miał wypadek, doznał ciężkich poparzeń, zdeformowało mu twarz, zmarł w młodym wieku. Też kiedyś miałem wypadek. Pracowaliśmy na wysokości i zatrułem się oparami siarczku. Przewróciłem się, straciłem przytomność, ale szybko wróciłem do siebie. Dostałem nawet trzy dni zwolnienia lekarskiego. Gazy zabijały nawet przelatujące nad dachem ptactwo. Pamiętam jak spadła wrona, która dostała się w kłęby dymu. Ze stalowych gwoździ robiły się szpilki - mówi pan Józef. - Oczywiście wypadki się zdarzały, przecież to był zakład chemiczny. Niektórzy pracowali w naprawdę ciężkich warunkach - dodaje pani Stanisława.

Nafaszerowany ołowiem
Pan Józef, po blisko 30 latach pracy w szkodliwych warunkach, dostał rentę zawodową. Lekarze stwierdzili u niego 60 procent utraty zdrowia. Pani Stanisława pracowała w Wistomie przez 32 lata, w księgowości. W 1997 r. przeszła na zasiłek przedemerytalny, a dzisiaj ma niewielką emeryturę.
Natomiast u pana Ryszarda zdiagnozowano ołowicę, czyli zatrucie ołowiem, powodujące uszkodzenia wewnętrznych narządów ciała, krwinek czerwonych, a także komórek nerwowych. 70 procent utraty zdrowia. - Pracowałem jako spawacz ołowiu, w warunkach szczególnie szkodliwych dla zdrowia w latach 1968-1997. Zarabiałem całkiem dobrze, mogłem za swoją pensję utrzymać rodzinę. Lubiłem moją pracę. W szkodliwych warunkach pracowało się tylko sześć godzin, tak że po 13.00 już mnie nic nie obchodziło. Po godzinach, przy interwencjach, naprawach, można było dorobić, był fundusz motywacyjny. Zdarzały się dni, że się nic nie robiło. Poszło się do roboty i Panu Bogu dzień ukradło (śmiech). Nie dawałem sobą pomiatać, nawet przełożonym, którzy często nie mieli pojęcia o robocie. Znałem swoją wartość i nie bałem się mówić tego, co myślę. To był jedyny sposób, żeby się odnaleźć w tej rzeczywistości. W młodości nie byłem świadomy zagrożenia, jakie niesie ołów. Nawet jeśli mógłbym wrócić czas, to wybrałbym ten sam zawód i tę samą pracę - mówi pan Ryszard. Były spawacz Wistomu ma dzisiaj 63 lata, około 2000 złotych renty i nie narzeka na los, oddając się pasji swojego życia, czyli wędkarstwu.

Autobusem,
rowerem, piechotą
Autobusy tomaszowskiego Miejskiego Zakładu Komunikacji świecą dzisiaj pustkami, a jeszcze 20-30 lat temu trudno było znaleźć wolne miejsce w porannym autobusie, wypełnionym ludźmi jadącymi do pracy. Najpopularniejsze do dzisiaj linie nr 1 i 13 dojeżdżały do Wistomu. - Przez 32 lata jeździłam autobusem do pracy. Najpierw linią nr 3 lub 5, a później z centrum „jedynką” albo „trzynastką”. W jedną stronę podróż trwała około godziny. Na szczęście mąż wstawał o piątej rano i robił mi kanapki do pracy, nie musiał już tracić czasu na śniadanie. Najgorzej było w stanie wojennym, wtedy autobusy nie jeździły. Szłam piechotą i płakałam - wspomina pani Stanisława.
- Tłumy ludzi na przystankach i pod samym zakładem. Na portierni pokazywałem przepustkę, a później jeszcze przez 20 minut szedłem przez zakład na swój oddział - mówi pan Tadeusz.
- Pamiętam czasy, kiedy nie było jeszcze autobusów. Jeździłem rowerem, jak większość moich kolegów. Ludzie dojeżdżali jednośladami z Ciebłowic, Lubochni czy ze Smardzewic. Boksy rowerowe zawsze były pełne - dodaje pan Józef.
Szkodliwe warunki, często stracone zdrowie, długa droga do pracy. Jednak w głosach ludzi pracujących przed laty w Wistomie rzadko słychać słowa żalu.
- Pracowałem na oczyszczalni przez 10 lat, później zakład upadł. Jednak czas spędzony w Wistomie wspominam bardzo wesoło. Dobra atmosfera, przyjaźni ludzie, których znam do dzisiaj. Byłem młody i wszystko widziałem w różowych kolorach, może dlatego nie dostrzegałem tej szarej rzeczywistości - wspomina pan Krzysztof.
- Nie odeszłam z Wistomu, bo była fajna atmosfera. Tam znalazłam przyjaźnie na całe życie - dodaje pani Stanisława. - Były bale choinkowe, paczki świąteczne dla dzieci. Mama wracała do domu szczęśliwa, pewnie dlatego, że pracowała z fajnymi ludźmi - uzupełnia jej córka Ania. 

Wistom upadł i co dalej? 
Upadek Zakładów Włókien Chemicznych Wistom spowodował wzrost bezrobocia w Tomaszowie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych po zasiłek ustawiały się kolejki ludzi. - Powiedzieli nam, że zakład jest likwidowany z powodów ekonomicznych. Odszedłem z pracy w październiku 1997 r. i zdołałem „wyrwać” jeszcze odprawę, nie wszyscy dostali. Wczasy w Kołobrzegu i mieszkanie zakładowe, to jedyne pozytywy moich 15 lat pracy w tym zakładzie - mówi z żalem pan Tadeusz. - Nowe zatrudnienie miał nam znaleźć Urząd Pracy, ale w tłumie ludzi czekających na zasiłek nikt w to nie wierzył - dodaje.
Były ślusarz Wistomu na pracę w zawodzie musiał czekać dwa lata. - Miałem chwile zwątpienia. Pukałem do wielu drzwi, brałem każdą robotę, nawet najgorzej płatną. 15 lat pracy w szkodliwych warunkach spowodowało u mnie zmiany w płucach, jednak nie przyznano mi renty zawodowej. W końcu znalazłem stałe zatrudnienie, muszę dojeżdżać kilkanaście kilometrów, ale cieszę się, że po nerwowych poszukiwaniach w końcu mogę spokojnie pracować - mówi pan Tadeusz.
Pan Krzysztof również został bez pracy po upadku zakładu w 1997 r. Nie załamał się i przekwalifikował na budowlańca. - Czego ja w życiu nie robiłem (śmiech). Zanim trafiłem do Wistomu pracowałem w Fabryce Dywanów Weltom, byłem też masarzem, mechanikiem maszynowym, aż w końcu trafiłem do budownictwa. Trzeba sobie jakoś w życiu radzić. Już od 13 lat remontuję ludziom mieszkania i nie narzekam. Może kiedyś spróbuję moich sił w zupełnie nowej profesji - twierdzi pan Krzysztof.


Adrian Grałek